Francja to kraj dziewic, szampana
i dojrzałych serów. Chyba jedyne takie
państwo na świecie, którego elegancja i wykwintność przyciąga z tak ogromną
siłą turystów z każdego zakątka globu. Marka Greenside’a także pochłonęła
francuska atmosfera. Autor, a zarazem główny bohater książki, obiecał sobie, że
za żadne skarby nie stanie się Francuzem. Może jednak zacznę od początku.
Mark
to Nowojorczyk, mieszkający w Kalifornii. Zbliżają się wakacje, a razem z
nimi pojawia się pytanie: „Gdzie je spędzić?”. Druga połówka wpadła na świetny
pomysł wyjazdu do Europy, do Francji. Greenside’owi nie bardzo się ta
propozycja spodobała, ale w końcu przystał na błagania dziewczyny i wyjechali
na całe 8 tygodni do Finistère, niewielkiej, celtyckiej wsi…
Już pierwszego ranka wita go
bicie kościelnych dzwonów i malowniczy obraz wschodzącego słońca. Mark nie
zdawał sobie sprawy, że (jak się później okazało) Francuzi robią wszystko na
opak. Drugie piętro nazywa się la premier
étage, ludzi nie dziwi Amerykanin wychodzący z domu przez okno, nie
zwracają uwagi, gdy w pomiętych ciuchach po długiej nocy przemierza uliczki
wioski. W kościele, zupełnie inaczej niż w Stanach, gdzie figura Jezusa zajmuje
cały ołtarz, tu jest wielkości krewetki. Do osiedlowego sklepiku Francuzi
przychodzą elegancko ubrani, niczym wyrwani prosto z wybiegu jednego z
popularnych na cały świat, francuskiego domu mody. Zagubionemu Amerykaninowi,
przyzwyczajonemu do biegania po zakupy w dresie, otwierania drzwi w przeciwną
stronę i szybkiego, wręcz pędzącego trybu życia nasuwa się jedno pytanie: Co z
tą Francją jest nie tak?!
Przedstawiona w totalnym
kontraście do Stanów, spokojna, wręcz flegmatyczna wioska urzeka swą prostotą i
malowniczymi widokami, które nietrudno sobie wyobrazić przy tak plastycznych
opisach krajobrazu.
Nietuzinkowe poczucie humoru
wypełnia tę książkę po brzegi. Chyba nie było strony na której bym się chociaż
nie uśmiechnęła. Zabawne sytuacje spotykają Amerykanina na każdym kroku. W
kościele, piekarni, nawet we własnej lodówce.
Zupełnie się nie spodziewałam
tego, co odnalazłam w tej książce. Nie jest to tylko „relacja z podróży”. To
opowieść o aklimatyzowaniu się w obcym kraju, bez znajomości języka, ani
obyczajów. W kraju, w którym nie znasz nikogo, a stan domu, w którym dane jest
zamieszkać, pozostawia wiele do życzenia. Rzuciło mi się w oczy, że Mark
Greenside naprawdę został zauroczony Francją. Ogrom opisów takiego
najzwyklejszego życia codziennego, krajobrazów, specyfiki sąsiadów pozwala
myślami przenieść się te dwa tysiące kilometrów na zachód, bez wychodzenia z
domu.
Książka jest napisana lekkim
językiem, nawet mimo dość sporej ilości francuskich wtrąceń, nie trzeba się
wysilać by ją zrozumieć. Muszę szczerze przyznać, że jestem zaskoczona, że aż
tak mnie wciągnęła. Sięgnęłam po nią głównie ze względu na okładkę,
przyciągającą wzrok swoją prostotą, ale i ekstrawagancją zarazem.
Nie ma w niej jako takiej akcji,
nie znajdziemy żadnej nierozwikłanej zagadki, ani nieoczekiwanych zwrotów
akcji. Zamiast tego będą hektolitry śmiechu i tony ciekawych informacji.
Polecam tę książkę, jako interesujący wstęp do podróży dla tych, którzy planują
wycieczkę do Francji i wszystkim, którzy pragną poznać ten kraj bliżej, prawie
od podszewki, mimo że okiem turysty.
Ananaska, 17 lat
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Świat Książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz