Oboje
przeżywają swój własny koszmar: nad nią ciąży rodzinna klątwa raka piersi, on
zmaga się z chorobą afektywną dwubiegunową. Pomimo wad genetycznych, ponurej
przeszłości i niekoniecznie dobrych wizji na przyszłość, dają sobie szansę.
Jednak aby coś zyskać, trzeba coś stracić – w tym wypadku jest to możliwość
posiadania dzieci. Pomimo tego są szczęśliwi, radośni i szaleńczo w sobie
zakochani. Miłość nie traci na sile nawet po jedenastu latach bycia razem. Życie
chce inaczej. Ułożone po ślubie zasady ich małżeństwa przestają obowiązywać
Lucy i Mickeya, kiedy dowiadują się, że dziewczyna jest w ciąży. Tak jak przed
jedenastu laty, tak teraz muszą na nowo zdefiniować swój związek.
Chciałam
odpocząć od romansów paranormalnych i przeczytać coś innego. Szukałam lektury,
która mogłaby wciągnąć mnie do swojego świata i nie wypuścić z niego przez długi czas.
Kiedy w zapowiedziach ujrzałam Tańcząc na rozbitym szkle,
wiedziałam, że po prostu muszę przeczytać tę książkę. Opis zupełnie mnie
oczarował, nie wspominając już o tytule i ciekawej okładce. Jak wypadło moje
spotkanie z debiutancką powieścią pani Hancock? Nie wiem jak ująć to w słowa.
Może najprościej: rewelacyjnie.
Na początku
zastanawiałam się, jak autorka sprosta ułożonej przez nią historii. W końcu
temat nie jest łatwy. Mamy dwoje bohaterów, oboje wiedzą, co to jest cierpienie
i ból, ich przyszłość jest pod znakiem zapytania, a do tego pojawia się
dziecko. Posiadanie maleństwa to ogromna odpowiedzialność oraz poświęcenie, a
przecież sami ze smutkiem musieli dopisać do swojego regulaminu punkt „Żadnych
dzieci”. Pozwoliłam, aby pani Hancock swoim magicznym, lekkim i wciągającym
stylem oraz niesamowitą grą słów wprowadziła mnie do wykreowanego przez nią
świata.
Mogę tylko
podziwiać wykreowaną przez autorkę Lucy; kobietę zdeterminowaną, silną i
nieustraszoną. Pomimo bardzo przerażającej choroby męża zostaje z nim i
obiecuje podążać tą samą drogą – drogą wyboistą, pełną ostrych zakrętów,
kamieni, stromą i niebezpieczną. To samo tyczy się Mickeya, który za wszelką
cenę chciał walczyć ze swoimi wewnętrznymi demonami. I któż mógłby pomyśleć, że
takie małżeństwo może przetrwać?
Pani
Hancock świetnie wykreowała również postaci drugoplanowe. Każda z trzech sióstr
ma zupełnie innych charakter. Lily cieszy się ze szczęścia bliskich osób jak ze
swojego i jest największym oparciem Lucy. Główna bohaterka, jak wcześniej
wspomniałam, nie boi się ani zagrażającego jej raka piersi, ani choroby
ukochanego, z kolei Priscilla to kobieta sukcesu dążąca do ostatecznej
perfekcji. W relacjach między siostrami można zauważyć ogromną miłość. Za
bohaterów daję ogromnego plusa.
„Roześmiałam
się, ponieważ mieliśmy już małą kolekcję podobnych drobiazgów. I każdy z nich
symbolizował kolejną burzę, która nas nie zniszczyła, dlatego były takie
ważne.” (str. 149)
Dzięki dwóm
różnym punktom widzenia (Lucy i Mickeya) możemy bliżej poznać całą sytuację.
Świat z perspektywy Mickeya zostaje przedstawiony jako notatki w jego
dzienniku, zaś Lucy pełni rolę narratorki. Autorka postanowiła przybliżyć nam
również losy bohaterów podczas ich wzajemnego poznawania się. Taki zabieg
bardzo mi się spodobał, bo od samego początku jesteśmy świadkami wszystkich
nieszczęść, które Lucy i Mic przeszli razem – pierwszy atak Mickeya, walka z
rakiem Lucy, śmierć obojga rodziców sióstr, chwile zwątpienia oraz radości.
Z
przedstawieniem miejsca akcji autorka również poradziła sobie na medal. Miejsce
urodzenia panien Houston – Brinley – to mała mieścina nad morzem.
Tam wszyscy się znają. Obraz przytulnego miasteczka pełnego znajomych ludzi
stanowi naprawdę miły dodatek do cudownej historii Lucy i Mickeya, bo w
naprawdę trudnych chwilach to właśnie ci mieszkańcy Brinley będą przy państwie
Chandler. W tym miejscu również wielki plus.
Nie jest to
powieść, w której dominują seks, zdrady i wszystkie inne charakterystyczne dla
XXI wieku „dodatki”. Tutaj spotkacie tylko najczystszą miłość, oddanie,
poświęcenie oraz potwierdzenie słów, że śmierć ani cierpienie nie jest w stanie
zniszczyć zakochanych w sobie ludzi. Jesteśmy świadkami tylu najróżniejszych
chwil w życiu Lucy i Mickeya, w których zawsze trzymali się razem i walczyli o
siebie, że nie jest możliwe to, iż tych dwoje mogłoby żyć osobno. Od dawna nie
spotkałam książki, w której wyrazy miłości potrafiłyby tak chwycić za serce
oraz wycisnąć łzy z oczu. Czegoś takiego potrzebowałam i jeśli Wy też
oczekujecie czegoś podobnego, koniecznie musicie sięgnąć po Tańcząc na
rozbitym szkle.
Z
bestsellerowej książki pani Hancock możemy wyciągnąć kilka ważnych lekcji.
Ilość morałów zawartych pośród tych 605 stron jest ogromna! Z tak głęboko
przemawiającą historią nie spotkałam się nigdy w życiu. Przy wszystkich
nieszczęściach Lucy i Mickeya zaczęłam na poważnie myśleć o swoich
„problemach”. To niewiarygodne ile bólu oraz łez może utrzymać na swoich
barkach dwoje chorych ludzi, którym nikt nie daje szansy na wspólne życie i
pełnienie roli męża oraz żony. To nieprawdopodobne, ile siły ma w sobie
napędzana wolą walki kobieta oraz zniszczony przez wewnętrzne demony mężczyzna.
To zadziwiające, jak tych dwoje ludzi podąża tą samą drogą, ręka w rękę, w tym
samym tempie, nie zwracając uwagi na przeszłość. Oni żyją teraźniejszością.
„Lucy, każde
małżeństwo to taniec, czasem kłopotliwy, czasem dający wiele radości, a przez
większość czasu po prostu spokojny. Z Mickeyem zaś czasami będziesz musiała
tańczyć na rozbitym szkle.” (str. 179)
Podsumowując:
Tak
diabelnie dobrej książki nie czytałam od dawna. Co jest w niej cudownego?
Wszystko! Bohaterowie, miejsce akcji, mądrości płynące ze słów postaci, morały,
decyzje… Rzadko płaczę nad książkami, ale przy tej powieści wylałam morze łez.
Jeszcze nigdy nie bałam się tak końca. Strach przed ostatnimi stronami sięgał
zenitu, a z każdym przeczytanym rozdziałem czułam, jak coś we mnie pęka i
napełnia moje oczy łzami. Drżałam i błagałam, aby ten cały koszmar,
na który od początku przygotowuje nas autorka, okazał się kłamstwem. Czy tak było?
Nie powiem. Nie pisnę ani słówka. Nie znalazłam żadnych wad, które
zaszkodziłyby cudownej powieści pani Hancock. Ta książka po prostu czaruje,
wciąga, trzyma w napięciu i nie pozwala oderwać się ani na chwilę. Kiedy
musiałam na moment odłożyć ją na bok, moją głowę zaprzątały pytania: co będzie
dalej? Co zrobią w tej sytuacji? Dlaczego akurat teraz?! Żyłam tą historią
przez kilka dni i nawet teraz, parędziesiąt godzin po smutnym rozstaniu się z
literackim cudem, nie opuściłam Brinley oraz domu Lucy i Mickeya.
Dzięki tej
wzruszającej, pełnej smutku, niesprawiedliwych wyroków, nagłych zwrotów akcji i
miłości historii autorka udowadnia nam, że można z uśmiechem tańczyć nawet na
rozbitym szkle.
Layla, 16 lat
Dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka za wszystkie wzruszenia w trakcie czytania powieści.
Dzięki Layla, że poleciłaś mi tę książkę!!! Spędziłam przy niej dwie doby, większość czasu płacząc ze wzruszenia. Nie mogłam się oderwać od tej historii. Każdy powinien ją przeczytać!
OdpowiedzUsuń