Ostatnio miałam przyjemność przeczytać
książkę "Kiedy spadłam z nieba". Jej autorką jest Juliane Koepcke,
a opowiedziana przez nią historia to niewyssana z palca bajka, a udokumentowany
fakt, który sama przeżyła.
Kobieta w powieści zdaje nam relacje ze swojego życia. O swoim dzieciństwie
w Peru razem z dwojgiem rodziców - naukowców, niezwykłych i barwnych wyprawach do
dżungli i nastolatce, jaką była. Jej niecodzienna egzystencja
skończyła się niestety w jednej chwili, kiedy samolot, którym leciała spadł w
głąb peruwiańskiej dżungli.
Nie tylko przestała wtedy być dzieckiem, ale
straciła także matkę. Sama, jedna, oszołomiona i ranna przedzierała się przez
dzikie lasy deszczowe, stale dążąc do tego, aby się nie poddać. Nie posiadając
ani mapy, ani kompasu z garścią cukierków w ręce wierzyła, że ktoś oprócz niej
przeżył katastrofę lotniczą. Niestety w momencie, gdy dotarła do cywilizacji
jej nadzieja ją zawiodła, a sytuacja się nie polepszyła. Zaczęły się telefony,
listy i natrętni dziennikarze, niedający spokoju. Najtrudniejsze jednak było
zaakceptowanie potwierdzenia śmierci własnej matki.
Juliane po czterdziestu latach od
katastrofy zdecydowała się opowiedzieć prawdziwą historię wypadku, dzięki
któremu uwierzyła w cuda i w samą siebie. Teraz wraz z mężem próbuje stworzyć
rezerwat przyrody, w miejscu gdzie jej rodzice prowadzili stacje badawczą.
Ta niezwykle wzruszająca opowieść
wciąga czytelnika od pierwszej strony. Autorka emocjonalnie, ale zarazem
rzeczowo przytacza nam koleje swojego życia, co sprawia, iż lekturę czyta się
łatwo i przyjemnie. Mnie osobiście zachwyciły zdjęcia z peruwiańskiej dżungli i
Limy –stolicy. Polecam na długie zimowe dni!
P.S. Dla ciekawych, istnieje film
dokumentalny odnośnie tej katastrofy nakręcony przez Wernera Herzoga.
Enchanté, 17 lat
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz